Powrócił raz jeszcze: na grobie wśród darny
Wyrosnął krzak róży na ziemi cmentarnéj,
On zerwał kwiat jeden. „O Boże mój, Boże!
Toż z prochów Iluszki wyrosłeś ty może!
Towarzysz mi wiernie ubogi mój kwiecie,
W dalekiéj, w samotnéj pielgrzymce po świecie;
Ach! pójdęż gdzie błędne poniosą mnie oczy,
Nim śmierć je całunem na wieki pomroczy”.
Szedł Janosz, dwaj druchy zdążają z nim w ślady:
Ból, pierwszy towarzysz ponury i blady,
A drugi miecz rdzawy, co ostrzem szerokiém
Krew z piersi tureckich wytaczał potokiem.
Przebiega on z nimi wsie, bory i miasta,
Siłakroć już księżyc maleje, to wzrasta;
Już lody stopniały i wiosna już bliska
A ból mu wciąż serce jak ściskał, tak ściska.
O! puść mnie! zawoła, puść bólu szalony!
Po głębi-ś mi łona krogulcze wpił szpony;
Ty życia nie wydrzesz! daremna otucha;
Precz bólu nikczemny nim zwątlisz mi ducha!
Śmierć, widzę o bólu! nie zdąża swym torem,
Lecz składasz ból w sercu zwątloném a choręm;
Ty praco! ty dodaj smutnemu podniety,
Przy tobie ja prędzej dobiegnę do mety!”
I strząsnął ból z serca jak widmo złowieszcze,
Niekiedy Janosza nawiedzi on jeszcze;
Lecz pierś go z pogardą odtrąci szeroka
I tylko łzy kroplę dobędzie mu z oka.
I łzami też Witéż dopełnił już miary,
A brzemię żywota wziął dzielnie na bary:
Przez lasy, przez góry, oh niesie je, niesie.
Raz późno wieczorem napotkał wóz w lesie:
Wóz to był garncarski, zgrząsł w bagnie po koła,
Szamocze się garncarz, pot ciecze mu z czoła;
Tnie konie, przyzywa pioruny i czarty:
„Ja z miejsca nie ruszę!” wóz mówi uparty.