„Ha! wszystko, rzekł Janosz tak poszło jak chciałem,
Toż most mi szeroki zbudował swém ciałem;
Od dalszéj mnie drogi moc żadna nie wstrzyma!”
I przebiegł wnet potok po grzbiecie olbrzyma.
Nim olbrzym ramiona wydźwignął z potoku,
Nasz Witeż jak strzała zaskoczy go z boku;
Wzrok wlepi do góry, zamierzy dłoń dziarską,
I przeszył kark wroga szablicą huzarską.
Powalił się strażnik, krew raną mu płynie,
Nie sprawiać mu czatów w olbrzymów krainie;
Bo czarnym mu kirem zachodzi blask słońca,
Na czujny wzrok padła noc wieczna bez końca.
I woda czerwoną skraśniała posoką,
Uderza z łoskotem w pierś jego szeroką.
Już głowę kudłatą pochłania głąb fali;
Gdziesz Janosz bohatér? zobaczym to daléj.
On śmiało się wdziera w głąb puszczy zielonéj
I często, oh często, przystanie zdumiony,
I wokół oczyma zatacza chciwemi,
Bo takich on cudów nie zaznał na ziemi.
Wysokoż tu dębów wybiegły konary,
Nie zgonić ich okiem przez kłęby mgły szaréj;
A z liścia co głucho nad głową szeleści
Wykroisz siermięgę i kaftan niewieści.
Ulata nad wodą komarów ćma długa,
A wielkie jak woły, zaprzągłbyś do pługa!
Gdy z brzękiem szalonym Janosza oskoczą.
Wydobył miecz z pochwy, i rąbie ochoczo.
Dopiéro-ć żórawie! oj! z temi nie żarty:
Stał jeden o milę na pieńku oparty,
Przysiągłbyś gdy skrzydła rozpostarł dwa duże.
Iż chmura po modrym pomknęła lazurze.
Przed okiem Janosza co chwila cud nowy,
Wtém przyćmił mu słońce gród strasznéj budowy;
Dwie groźne wieżyce wzniósł śmiało nad chmury:
Tu władzca olbrzymów zasiada ponury.