Nasz Witeż poskoczył, już stoi przy bramie,
Okrutnaż to brama zaprawdę, nie skłamię
Gdy powiem... ej ludzkież określi ją słowo,
Musiała być wielka, król nie tknął jéj głową.
„O zamku, rzekł Witeż, dobiegły mnie wieści,
Lecz radbym zobaczył co wewnątrz się mieści;
Wyrzucą gdy zechcą, o życie niestoję:
Pochwycił za klamkę, wnet pękły podwoje.
Oj byłoż co widzieć! U króla biesiada,
Król siedzi za stołem, z nim synów gromada;
Co jedli, któż zgadnie? pokarmem ich skały,
A głośno im w zębach kamienie chrupały!
Gdy spostrzegł to Janosz, do siebie sam powié:
„Nie bardzo zazdroszczę bankietu królowi!”
Wtém mocarz nań zwróci oblicze łaskawe,
Przy sobie z opoki wskazuje mu ławę.
„Gdyś przyszedł tu, rzecze, biesiadujże z nami,
Jak skały nie połkniesz, my połkniem cię sami;
Lub na proch w moździerzu utłuczem wnet ciebie
I miałki ten proszek posypiem na chlebie”.
Zrozumiał nasz Witeż że żartu w tém nié ma,
Przystąpił uprzejmie do króla olbrzyma:
„Nie gardzę twą łaską, mój królu, wyrzecze,
Choć uczta zbyt twarda na zęby człowiecze.
Gdy żądasz, twéj woli niech zadość się stanie,
Lecz błagam o jedno: każ królu, a panie,
Na drobne okruchy porąbać te skały,
By kołkiem mi twardym w gardzieli nie stały.”
Król w kęsy funtowe, rozkruszy opokę,
Sam kęsy nakłada na misę szerokę:
„Masz drobne kluseczki, jedz, gościu, bez trwogi,
A potém na wety dostaniesz pierogi!
„Ty sam je gryść będziesz, lecz wyjdą ci bokiem.”
I czoło Janosza zabiegło pomrokiem,
A krople mu potu po licu pociekły
I kamień w prawicę porywa jak wściekły.
Ugodził olbrzyma, głaz utkwił mu w czole,
Mózg nagle po wielkim rozprysnął się stole;
W słup oczy stanęły, twarz króla się mieni:
„Masz godną zapłatę za bankiet z kamieni,”