Nie dojrzeć tu nigdy, ni gwiazdy, ni słońca,
Wciąż idzie omackiem w ciemności bez końca;
Nad głową mu czasem przeleci coś z góry,
Snać grobów mieszkaniec to puszczyk ponury.
Inaczéj-li skrzydło szeleści puszczyka,
Czarownic to chmara na miotłach pomyka;
Tu kraj ich odwieczny, więc w gnieździe tém swojém
Ze świata obrzydłym gromadzą się rojem.
Tu, z djabły pospołu siadają do rady,
Tu pole ich harców, tu miejsce biesiady;
Za chwilę uderzy sabatu godzina,
Więc zdąża na miotłach wiedźm straszna drużyna.
Przed czarną pieczarą złożyły wkrąg miotły,
Już usty jak miechem dmuchają pod kotły;
Przez szpary jaskini żar krwawy połyska,
Za światłem nasz Witeż przystąpił tam z bliska.
Cichutko, pomału, na palcach się skrada,
I oko do szpary ciekawie przykłada.
Oj! dziwyż tam , dziwy, zaklęcia i czary!
Swym oczom bohater nie może dać wiary.
Bab istnie jak mrowia: w kotliska tam duże
Wrzucają ropuchy, łby kocie i szczurze,
Padalce, i węże, i trupich głów wiele,
I u stóp szubienic wykwitłe trójziele.
I któżby policzył plugawe te śmieci?
Tu, w mózgu Janosza myśl nagła zaświeci:
„— Ha wiedźmy przeklęte! będziecież mi rade,
Co sprawię, to sprawię porządną biesiadę!
Ody zadmę w świstawkę, na dźwięk ten uroczy
Posłusznych olbrzymów pułk cały przyskoczy.”
I Witeż do torby poniesie dłoń skórę,
Lecz nagle w pomroku napotkał zaporę.
I cóżto? — Ha! mioteł i łopat rzęd długi,
W krąg sterczą pod skałą tuż jedna przy drugiéj,
Dalekoż, daleko w głąb puszczy je niesie,
Niechajże ich wiedźmy szukają po lesie!
A potém w świstawkę zadzwoni na hasło,
Zrywają się wiedźmy — ognisko wnet zgasło;
Przyskoczą co żywo olbrzymy jak draby.
„— Hej! Janosz zakrzyknie, pochwycić te baby!”