Prowadzą mnie do stołu. Cicha, stara kobiecina wnosi i wynosi dania, zmienia talerze, stawia wino — wszystko bez jednego rozkazu. Zdaje się, że jest to dla niej całkiem zrozumiałe, że podaje przy stole jej pana: spogląda na mnie przyjaźnie, a ja jej kiwam głową.
Jemy, pijemy, paplamy. Jego twarz tak lśni uprzejmością i radością, iż to lśnienie wydaje mi się czemś nowem, nigdy niewidzianem. Śmiejemy się i trącamy kielichami. Po uczcie całuje mnie w rękę, podaje ramie, prowadzi mnie do sąsiedniej komnatki, gdzie pali się mnóstwo świec i lamp bez jaskrawości, rażącej oczy. Jest tu ciepło, roznosi się czarowna woń hiacyntów, upaja wygodny spoczynek w potężnym fotelu, a on podstawia mi jeszcze stołeczek pod nogi i układa za plecami moc haftowanych poduszek. Potem chodzi bezszelestnemi krokami po dywanach, podaje mi cienkiego papierosa, nalewa zielonego likieru — wreszcie sam siedzi i zapytuje, czy mam jeszcze jakieś życzenie.
Nie! pragnęłabym tylko pozostać tak na wieki — siedząc w tym pięknym i jasnym pokoju, wsłuchiwać się w wesołe i ściszone słowa jego mądrej i wykwintnej rozmowy, tak różnej od zwykłej gadaniny ludzkiej, i widzieć
Strona:Peter Nansen - Niebezpieczna miłość T. 1.djvu/107
Ta strona została przepisana.