strachu. Nie leż bezustannie u moich stóp — tak dobrodusznie, tak błagalnie, z tem twojem irytującem:
— Wszystko, jak chcesz, mój aniele!
Wczorai był bal u wuja Eryka, fabrykanta Glerupa. Cieszyłam się jak dziecko myślą o tym balu — pierwszym i bodaj ostatnim dla mnie tej zimy. A przecież wszystko było na nim nudą i nieporozumieniem. Jakże jestem rozgoryczona na Eryka! Że też mógł on zachowywać się tak beż taktu i niedelikatnie!
Teraz po wszystkiem pojmuję to dobrze. Bal obliczony był na to, że będzie świętem naszych zaręczyn. Był tedy rozczarowaniem dla innych, gdyż efekt teatralny nie nastąpił; był dla Eryka fatalnym ciosem. Przeto sądził on, iż ocali sytuację, bezustannie narzucając mi się i przyjmując pozy, zmuszające wszystkich do poszeptu: „Z pewnością są zaręczeni, ale nie chcą jeszcze tego ogłosić publicznie“.
Nigdy dotąd nie widziałam Eryka takim. Zachowywał się jak najgorsze popychadło sklepowe. Obtańcowywał mnie z najbardziej płaską galanterją, a w kotyljonie całował mnie nawet w rękę. Mojemu dobremu wychowaniu zawdzięcza, że nie dałam mu, jak zasłużył,