wana, nosząc z wdziękiem wytworną koronkę, która tak pasuje do białej, gładkiej mojej cery i do barw jedwabnej materii. Nawet ojciec — zauważyłam to dobrze — był ze mnie zadowolony i, gdy na wyjezdnem rzekłam mu: „adieu“, skłonił głowę z aprobatą, dodając „błękitny krokus”.
— — — Dziś jestem tak nerwowa i rozdrażniona, że nie powinno się dochodzić do mnie.
Odmówiłam mamie pójścia z nią na spacer. Natomiast siadłam w mojej czatowniczej niszy i stroiłam grymasy. Była pogoda, dżdżysta i chłodna; tak szaro i ciężko, że można było popaść w czarną rozpacz. Zimno i brzydota wdarły się i do pokoju. Wszystko dokoła raziło oczy zużyciem i wypłowieniem, ubóstwem i bezradnością — te fotel, kryte ciemnym adamaszkiem, ta stara zrudziała serweta na stole i ta okropna bronzowa ampla, wisząca u sufitu na cienkich mosiężnych łańcuchach. Ba! ja sama — niewyspana i spłakana, z bladą twarzą, stężałemi z zimna rękoma, pozbawione świeżości i zaniedbane. Błękitny krokus — akurat! Raczej nieapetyczny, zwiędły kwiat, który odrzuca się na śmieci.
Wyjrzałam — spojrzenie moje padło na okno sąsiada. Stał tam w wieczorowym stroju — w czarnym fraku z białym kwiatkiem w bu-
Strona:Peter Nansen - Niebezpieczna miłość T. 1.djvu/66
Ta strona została przepisana.