jutrz o 8-mej znalazł się w tem samem miejscu. A podczas gdy przygotowywano dla nas wiecerzę, udaliśmy się nad jezioro.
Słońce zachodziło właśnie. Widzieliśmy dysk ognisty, opadający śród drzew, przy bengalskiem oświetleniu pół-nieba. Liście buków lśniły niby świeżo wybite dukaty, a refleksy słońca kładły się drżąco perłowemi barwami na jeziorze. Staliśmy, spoglądając naprzemian to na gorejący las, to na błyszczące wody. Od tamtego brzegu, również zalesionego, brzmiały dziwnie dla nas blisko, a zarazem uroczyście daleko miarowe dzwony wiejskiego kościółka. Staliśmy, objąwszy się, przytuleni do siebie twarzami, milczący, porwani widokiem, szczęśliwi...
Ognista kula zniknęła. Zgasł pożar nieba, blady zmierzch ugasił barwy jeziora. Naówczas wezwał nas głos z domku — powróciliśmy aby w leśnej chacie starej wróżki przeżywać dalej baśń naszą.
Przypominam sobie, że izba miała obicia błękitnego koloru; podłoga wysypana była świeżo piaskiem; w środku pokoju był stół, nakryty grubem, ale olśniewająco białem płótnem; na nim dwa trójramienne srebrne świeczniki, które tej skromnej izdebce nadawały znamię szlachetnego przepychu.
Strona:Peter Nansen - Niebezpieczna miłość T. 2.djvu/54
Ta strona została przepisana.