Ciskając kamienie, klaszcząc w ręce i wydając okrzyki, odpędzał Eryk rozjuszone ptactwo. Umykało, spłoszone, ale za chwilę powracało, nacierając na nas ze zdwojoną siłą, były coraz bliżej i bliżej, spuszczały się coraz niżej i niżej ku nam; aż wreszcie doznałam takiego panicznego strachu, że pobiegłam, ile sił mi starczyło, a Eryk, zarażony moim lękiem, równie szybko uciekał przed napastniczą zgrają ku domowi.
Od owego dnia nie śmiałam zbliżyć się do starego dębu, gdyż doznawałam przytem zawsze bicia serca.
A i dziś, gdy znalazłam się tam, zdało mi się, że jeszcze słyszę groźby i mściwe krzyki rozzłoszczonych ptaków — i życzyłam sobie, aby Eryk był przy mnie, żeby mnie obronić.
Stale usprawiedliwia się, że jego listy są tak krótkie i skąpe. Nie ukrywam przed sobą, że często wydają mi się niezmiernie ubogiemi w treść. Lecz rozumiem, że on, który naogół nie jest wylewny w uczuciach, tem mniej nadaje się do korespondencji. Obecnie, gdy poznałam go dobrze, listy jego nie sprawiają mi już poważnego zmartwienia, wywołując może tylko przelotne rozczarowanie.