Daremnie słodycz i skowrończe wzloty
Poranka gędźbą tłukły mi o zbroję.
Na te kwietniowe, krzepiące pieszczoty
Rzuciłem twardo stare groźby swoje:
„Otoć się jawię, bicz ogromny, złoty —
Piorunem skruszę skałeczne podwoje!“
O stopnie wsparłem się na mieczu, hardy,
Wszech zbirów pasterz, pjany winem wzgardy.
Ach, gdybyż kościół był wtedy zamknięty!
Gdybyż ten Starzec był czujnie strzeżony!
Gdybyż mię klątwy witały lamenty
Grzmotem rumianym lecące z ambony!
Stanąłem w progu. Jaśniał Starzec święty...
Siwego dymu spowiły opony,
Słońcem tryskało świec tysiącznych płomię
I stała cichość jasna w Bożym Domie.
Okropna cichość. Zaszemrały dzwonki —
Srebrnym strumieniem spłynęły po Skale...
Ach, znowuż skargi.. ach, znowuż skowronki...
Migotne, wiotkie, wonne miodem żale...
A na ołtarzu — pod Krzyżem — jabłonki!
Gdybyż choć lilje w śnieżnej błysły chwale!
Nie, to z przydrożnych jabłoni złamane
Skromne gałęzie rajską plotły ścianę.