Strona:Pielgrzym.djvu/012

Ta strona została uwierzytelniona.
XXI.

Czekałem twardy, z wyostrzonem okiem,
Rychło-li kruki, rychło leśne zwierzę
Spuści się w nocy zdrętwieniu głębokiem
Na żer... W księżycu błyskają pancerze
Drużyny mojej srogiej, z czujnym krokiem.
Do dziś mię jeszcze lęk przemożny bierze,
Gdy przypominam to czarne czekanie
Z upornem, świętokradczem: „niech się stanie!“


XXII.

Także to bywa, że się zło wysili,
By niebosiężne Dobru stawić trony. —
Do dziś mam w sercu trwogi onej chwili,
Kiedy szum-łopot... Gdy z obojej strony
Padli na twarze ci, co mi służyli...
Lecz nie przede mną... królem bez korony:
Trzy jakieś możne leciały widziadła...
Straż zakrzyknęła — i twarzą w proch padła.


XXIII.

Jam stał. — A księżyc zaszedł właśnie w chmury.
Ani wiedziałem, co ten łopot znaczy?
Kto tam nad Trupem zawisnął ponury? —
Czy wielkie, czarne chorągwie rozpaczy
W ręku cherubów z żałobnemi pióry?
Czy Piotrowinów chorowód żebraczy
Urągać zleciał powietrznemi słowy?!
A to był groźny dziw straży orłowej[1].


  1. legendarne.