Strona:Pielgrzym.djvu/020

Ta strona została uwierzytelniona.
III.

O głazy straszne! skalne, zimne dłonie!...
Z wyciem szaleńca padałem na trawę...
A potem chciałem biec... a łąka płonie...
Lepią się łzy... i szczawiu kiście krwawe...
I dzwonki biją tak, jak serce w łonie...
Na trwogę... i na skon... Królowi ave,
Co stopą daje śmierć... pod stopą tryska
Krew... A na niebie pożarów igrzyska.


IV.

I góry dymią... lasy... Ze strumienia
Mieszko chce wodę zlać na ojca skronie...
Precz! precz z tą wodą!... bo w krew się zamienia
I pali... gryzie... biedne dziecka dłonie!...
Ty, co w dziesiąte mścisz się pokolenia,
Sam królujący w białem świętych gronie...
Czyś mi mój Skarb dał, bym go sponiewierał?...
Przestrachem dziecka potępion... umierał!?..


V.

Może to zachód był tylko czerwony,
Co w chmurach dymne wymalował stosy?!...
Może z oddali wiatr przynosił dzwony...
Łąkę stroiły nie łzy, ale rosy?..
Serce szukało w rozsądku obrony...
Na dziecka świętej główce płowowłosej
Wspierałem oczy, męką półprzytomnie:
„O życia swego szkaradach... zapomnę!...“