„Jeno mię nie martw, ojcze, tak rozpaczną
Twarzą!... Choć Tochna mówiła: na zawsze,
Wnet ukazała, jak się cuda zaczną
W onych niebiesiech, co będą łaskawsze!...
Gdym był malutki, gniewając się: „Patrz-no!“
Woła, niesforne dziecię goni na wsze
Strony!... „Jak się to skrył!“ Szuka pieszczocha:
„Już nigdy Tochna Mieszka nie pokocha!“
Za chwilę, dobra, do serca już tuli...
„Ojcze, na zawsze też pewnie tak znaczy...“
Jam nie tłumaczył, co są grzechy króli,
I jakie morza hańby i rozpaczy...
I jako z kraju zdradą mię poszczuli...
I jak inaczej — boleśnie inaczej
Pojąłem groźne i łaskawe głosy,
Któremi dziecku gadały niebiosy. —
Szliśmy. — Wtem błyska brzozowy gaj czardy...
„Ojcze... to właśnie tak... tak mi się śniło!...“
Półchmurne słońce z oczami pogardy...
Oczami bólu... staje nad mogiłą,
Co, jak trybularz, roni fjołki, nardy,
Kojące rozpacz wonie... smętnie, miło...
Z światłem po liściach szklących cień się łamie.
Idziem ku tęczy siedmiofarbnej bramie...