Strona:Pielgrzym.djvu/041

Ta strona została uwierzytelniona.
XXIV.

O, jakże jeszcze Sam być nie umiałem!
Ledwie odleciał skrycie pokochany —
Nawspak mi poszło z onem bractwem całem...
Od oczu bliźnich ciągłe czułem rany,
Jako Bartłomiej święty[1], który ciałem
Zdan męce dziwnej, żywy — był smagany
Lada dmuchnięciem: tak, skłóty ich wzrokiem,
Znów gniew poczułem w zhańbieniu głębokiem.


XXV.

Nim wszak nie wiedział, kto jestem. Brat Boży
Dziejów się moich dosłuchał z milczenia
Bardziej, niż ze słów. — A jednak najsrożej
Rycerza-gościa prowadzić w podsienia
Klasztorne... Konia mu poić... A droży
Jeszcze czcią rycerz! A ciska spojrzenia!!
Zda mi się... szuka pod płaszczem pancerza...
Złym wzrokiem — skroni mej diadem przymierza...


XXVI.

A potem strzemię sobie trzymać każe!
I pyta... czyli się konia nie boję?!!
Na ustach braci — półuśmieszki wraże...
Rwą ze mnie dziko próżnej żądzy zdroje:
Na konia skoczyć!... roztratować twarze,
Co tak bezczelnie ryją w serce moje
Wzrok... złem plugastwem jątrzą skrytą ranę...
Robactwo mielizn, ciekawością pjane!!


  1. Męczeństwo św. Bartłomieja (szkic Salwatora Rosy) — odarcie żywcem „ze skór siedmi“.