Bywało — ciężkie zbiegają miesiące,
Kiedy nie widzę nic nad mroki celi,
W której, złe zwierzę, gorzkim szałem rzwiące,
Pańscy mię święci na wieki zamknęli —
Abym nie gorszył już.., gdy pałające
Bólem im słowo rzucę, jak anieli
Co ze dna wzgardy o niebiosa biją
Pieśnią — choć przez grzech — własną, a nie czyją!...
Bom obłąkany był duch — Zeszło lato,
Aż zabliźniła się rana, gdzie ostrze
Przeszyło ciało; w niemocy, bogato
Widzenia rosną — i z onych najprostsze
Wciąż wykwiecały się sny: zbożną Chatą,
Co wrota, jako ramiona, rozpostrze —
A taż lepianka, lip wianem grająca,
W próg dwu Wędrowców i blask prosi Słońca!
Czasem... w te mroki promienie się leją
Z ócz mych, ogromnie złote i czerwone,
I kolorową smagają zawieją
Gorzką czczość jawy... Król, rosnę i płonę —
Tęcz moich głodną porywam... i chcę ją
Tysiącem świateł przemienić na one
Sny, coby żywem cudu były ciałem,
Słowem — od Boga na bój zmartwychwstałem!