Pewien jestem, markizo, że podziwiałabyś moją ostrożność. Nie wymówiłem jeszcze słowa miłość; ale już zdołaliśmy dotrzeć do zaufania i sympatyi. Aby ją okłamywać najmniej jak tylko można, a zwłaszcza, aby uprzedzić wrażenie opowieści, jakie mogłyby dojść do jej uszów, ja sam, niby to obwiniając się, opowiedziałem jej parę moich najbardziej głośnych figielków. Uśmiałabyś się słysząc, z jaką prostodusznością ona mi prawi kazania. Pragnie, powiada, nawrócić mnie. Ani jej w głowie nie świta, ile ją będzie kosztowała ta próba. Daleką jest od przypuszczenia, że przemawiając (to jej styl) imieniem tych nieszczęsnych, które ja zgubiłem, ujmuje się z góry za swoją własną sprawą. Ta myśl nasunęła mi się wczoraj w ciągu jednego z jej kazań i nie mogłem odmówić sobie przyjemności przerwania jej zapewnieniem, iż mówi jak prorok. Do widzenia, moja urocza przyjaciółko. Widzisz więc, że nie jestem jeszcze zgubiony bez ratunku.
P. S. Ale, ale, czy ten biedny Kawaler nie odebrał sobie życia z rozpaczy? Doprawdy, markizo, ty masz w sobie sto razy więcej szelmostwa odemnie, i gdybym posiadał nieco miłości własnej, czułbym się głęboko upokorzony.
Cecylia Volanges do Zofii Carnay[1].
Jeżeli ci dotąd nie pisałam nic o mojem małżeństwie, to dla tego, że ani na jotę więcej o niem nie wiem, niźli pierwszego dnia. Przyzwyczajam się nie myśleć już o tem i czuję się wcale dobrze z moim sposobem życia. Pracuję dużo
- ↑ Aby nie nadużywać cierpliwości czytelnika, autor pomija wiele listów tej codziennej korespondencyi; podaje jedynie te, które wydały mu