Bourjade opuścił Europę na pokładzie żaglowca kupieckiego „Aramea”, starego pudła, ledwo czołgającego się po wodach. Wraz z nim był na pokładzie statku jego biskup, Mgr de Boismenu, pewien misjonarz australijski i panna Noblet, cudownie uleczona w Lourdes, żarliwa wielbicielka św. Teresy, która z wdzięczności za cud udawała się teraz do Australji, by tam poświęcić życie Bogu.
Statek wlókł się bardzo wolno i zawijał do najmniejszych nawet portów. Ale to przecie było morze Śródziemne, ciepłe, piękne, pełne życia, więc podróżni nie mieli powodów do utyskiwań. Nie byli to kupcy, na których czekałyby jakieś terminowe sprawy, lecz misjonarze, których interesy nie mają żadnego terminu, albowiem są wieczne.
A morze — żywioł potężny, nieogarniony, podnosi ducha i jak żaden inny wymownie głosi wielkość Stwórcy. Na morzu dusza prawdziwie religijnego człowieka nigdy nie jest samotna: wciąż koło siebie i w sobie czuje obecność Boga, budzącą myśli i uczucia, wezbrane pokorą, ale zarazem i tęsknotą do wieczności. Kontemplacja i medytacje w obliczu bezkresów