Dryfując „Aramea” z trudnością zbliżała się do brzegów wyspy. Panowała cisza uroczysta, niemal tragiczna. Jakgdyby na powitanie lądu „Aramea” przystroiła się we wszystkie żagle, które teraz w tej ciszy klaskały. Fale chlupały o boki żaglowca.
Bourjade przyglądał się wyspie, stanowiącej odtąd jego świat, świat, którego aż do śmierci nie miał już opuścić. Widok był pełen majestatu i wzniosłości. Niby czarny ocean falowały lasy na zboczach gór, sięgając niemal ich grzbietów. Kamieniste łożyska strumieni o stromych brzegach przerywały wybrzeże. Tu i owdzie widać było ścieżki, opuszczające się ku nadbrzeżnym bagniskom, porosłym gęstem zielonem krzowiem. Wreszcie pokazały się nędzne, kryte trawą lub liśćmi dachy jeszcze nędzniejszych chat. Była to wyspa Yule.
Misjonarze musieli jednak wysiąść na wyspie Darou, bo „Aramea” dalej nie płynęła. Trzeba było dać znać o swoim przyjeździe proboszczowi w Port-Moresby i czekać, póki po całą kompanję nie przyśle motorówki, tymczasem zaś misjonarze rozgościli się w ubogiej chacie rybackiej.
Bourjade'a to nie zraziło. Nie przyjechał tu szukać wygód. I bynajmniej nie przerażała
Strona:Pilot św. Teresy.djvu/075
Ta strona została uwierzytelniona.