dów do irytacji. Termity zakradły mu się do bielizny, szczury pogryzły wszystko, zniszczyły mu koce. Jakieś robactwo zatkało wszystkie zamki, siennik roi się od złych, czarnych mrówek. Zabił obrzydliwego tysiącnoga albo trzydzieści jadowitych robaków, strasznego czerwonego pająka, skorpjona lub żmiję, i to jeszcze szczęście, że ją wporę spostrzegł. Mój Boże! Mój Boże! Katechista urządził sobie nadprogramowe wakacje, trzy czwarte dzieci poszło „na wagary”, ktoś umarł bez sakramentów. Ładna historja! Ryż niedogotowany albo przypalony. Chleb spleśniały, zielony. Służący na obiad nic nie zastrzelił. Ryba — same ości. Otwiera puszkę z konserwami — stęchła cebula. Bierze do ust parę cebul i zapija je mlekiem kokosowem. Osuwa się na fotel, przypomina sobie brewjarz i odmawia go. Pozostaje jeszcze różaniec. Wysłuchuje kilku spowiedzi, chaotycznych spowodu moskitów i roztargnionych skutkiem głośnych klapsów, które sobie wymierzają penitenci, zabijając na sobie moskity. Wreszcie kończy, Bogu i św. Teresie ofiarując ten dzień, podobny do tylu innych...”
Przytoczymy jeszcze jedno wspomnienie o. Norina, doskonale opisującego życie misjonarzy w tych dzikich, egzotycznych krajach. Na
Strona:Pilot św. Teresy.djvu/091
Ta strona została uwierzytelniona.