Pewnego razu był sobie bardzo niezdarzony chłopczyna. Zawiniło tu zapewne wychowanie, które było, łagodnie mówiąc, wielce niedostateczne. W chłopcu tym, widocznie już od urodzenia, tkwił urwis.
Niezdarzony ten malec, w przeddzień wilji, udał się w stronę Vimmelskaftu. Ubranie miał podarte i zaszargane... Nie do uwierzenia, jak ubranie niszczył. Rok dopiero minął, jak otrzymał od nauczyciela stare, znoszone spodnie, a obecnie z nich pozostały zaledwie strzępki, na których widok, doprawdy doznawało się uczucia, jak gdyby mały Tordenskjold tylko na gwoździach siadał.
Wieczór był wprawdzie zimowy, ale dość łagodny i przyjemny dla ludzi zdrowych i dostatnio odzianych. Gdy się jednak spojrzało na chłopca, zdawało się, że Kopenhaga jest Syberją, a on blizki zmarznięcia. Rączki trzymał stulone w kułak przed ustami, a na brudnych, opuchniętych policzkach, widniały ślady łez.
Że to było udawanie — najlepszym dowodem, iż co chwilę przystawał przed wspaniale oświetlonemi oknami wystaw sklepowych; gdyby marzł rzeczywiście, to byłby, jak chart, zmykał do domu.