Strona:Piotr Nansen - Próba ogniowa.djvu/42

Ta strona została przepisana.

— Dopiero dwunasta, nie więcej?... — odezwał się, aby tylko coś powiedzieć i w dalszym ciągu odbywał swoją wędrówkę.
Rozrywka z policjantem powtarzała się jeszcze kilka razy, a w tymczasie latarnik, przebiegając śpiesznie ulice, gasił latarnie, pozostawiając tylko tu i owdzie sennie migocące płomyki.
Policjant przestępował z nogi na nogę, klął na deszcz, w końcu odezwał się:
— Teraz już za mokro. Trzeba się obejrzeć za jakim dachem!... Dobranoc panu!...
— Dobranoc!...
Policjant zniknął w głębi ulicy, podążając w stronę, w której stróż nocny utknął.
Ulica teraz zupełnie opustoszała.
Czas wlekł się leniwie... Trudno doprawdy uwierzyć, żeby pół godziny tak długo trwało!
Zaczął zapełniać czas obserwowaniem świateł w oknach.
Co chwilę w różnych punktach światło gasło, tylko tam, w górze, na trzeciem piętrze, oświetloną jest dotąd jedna mansarda...
Z pobliskiej restauracji wyszło dwóch pijanych gości, taczających się to w prawo, to w lewo. Za nimi wytoczył się tłusty gospodarz, roześmiał się głośno z balansujących nieustannie ludzi, zaprzysięgających sobie przyjaźń, machnął ręką i zamknął lokal.
Deszcz padał nieustannie, a co gorsza, upusty niebieskie coraz bardziej się wzmagały.
Spojrzał pod latarnią na zegarek... Pięć minut do wpół do pierwszej!...
Postanowił wytrwać na stanowisku co do sekundy i czekać cierpliwie, aż zegar kościelny wydzwoni czas oznaczony.
Nareszcie dzwon śpiżowy odezwał się. Podążył śpiesznie pod dom obserwowany, podniósł głowę w górę...