Strona:Piotr Nansen - Próba ogniowa.djvu/46

Ta strona została przepisana.

Nieznajomy uśmiechnął się i pozostał na miejscu.
Gdy po chwili odwrócił się, spostrzegł, że przybysz podąża za nim, nucąc jakąś wesołą piosnkę.
Na rogu ulicy wyjął z kieszeni cygaro, zapalił je, roześmiał się głośno i... poszedł dalej.
Lżej mu się zrobiło na sercu, gdy przechodnia stracił z oczu.
Zegar wybił pierwszą godzinę po północy.
Czy ta wędrówka uliczna doprowadzi do jakiego celu, gdyby nawet teraz światło rzeczywiście zgasło?...
Dziwna mu myśl błysnęła...
On powinien być kontent, że światło się pali!...
Im dłużej lampa rzuca promienie, tem większa pewność, że oni tam siedzą razem.... Dopóki się światło pali, bitwa nie przegrana.
Postanowił pozostać i śledzić w dalszym ciągu. Jeżeli architekt wyjdzie, zanim światło zgaśnie, to oznaczać będzie... oznaczać będzie... właściwie nie wie, co to będzie oznaczało, w każdym razie coś oznaczać będzie.
Zaczął na nowo chodzić w jedną i drugą stronę, a światło nie gasło, lampa wciąż paliła się wesoło... oko jego nieustannie śledziło każde poruszenie płomyka, rzucającego równe promienie poza obręb okna.
Wpatrując się uważnie, zdawało mu się, że widzi jej cień, a nawet i jakiś drugi... tuż po za firanką... Gdy przyjrzał się uważniej, przekonał się, że to tylko wizja... Za firanką nic nie było.
Przeszedł się znowu i nie wiadomo już który raz, spojrzał w okno. Żadnego życia, żadnego ruchu nie mógł pochwycić po za wiotką, niebieską zasłoną.
Wspiął się na palce, wytężył słuch, licząc na