Strona:Piotr Nansen - Próba ogniowa.djvu/47

Ta strona została przepisana.

to, że w ciszy nocnej pochwyci jej głos; niestety, z mieszkania żaden szmer nie dochodził.
A deszcz padał i padał, potęgując ciemność nocy...
Tu i owdzie palące się latarnie spowite były w żółty, matowy kolor mgły, w środku której migały tajemniczo czerwone punkty płomienia.
Przemoczony do nitki nie odczuwał już zimnych kropel padającego nieustannie deszczu. Cygaro, które usiłował zapalić, było tak mokre, że nadawało się jedynie do wyrzucenia; rękawiczki przykleiły się do rąk, a gdy je zdjął, zamieniły się w jakąś bezkształtną masę.
Pomimo, że nogi odmawiały mu posłuszeństwa, i że czuł się jak rozbity, nie zaprzestał wędrówki ulicznej. Mózg nawet przestał filozofować i myśli zaczęły się snuć w nieładzie.
On jednak nie schodził z placówki i od okna oświetlonego nie mógł oczu oderwać.
Jedyną jego rozrywką były kwadranse, które wybijał zegar wieżowy, pozostały czas zabijał jak mógł. Liczył kroki, a gdy się pomylił, liczył je na nowo; sprawdzał wiele kroków zrobi w pół godziny, lecz po kwadransie przekonał się, że tylko sto ich naliczył, o innych zaś setkach zapominał.
W czasie tych spostrzeżeń i doświadczeń nagle przystanął. Zdawało mu się, że drzwi obserwowanego domu skrzypnęły, a gdy spojrzał w tę stronę, dostrzegł jakiś cień na przeciwległym rogu ulicy.
Przeleciał pędem dzielącą go przestrzeń, spojrzał w prawo i lewo, nie mógł jednak dopatrzeć żywej duszy.
Ostatnie latarnie zgaszono, powietrze w skutek przebłysku świtu rozpostarło się nad domami jak olbrzymi biały parasol, w szarej zaś mgle przesuwać się zaczęły jak duchy, jakieś postacie, wyobrażające kobiety w chustkach na głowie, lub męż-