tych snopkach słomy spoczywają ranieni. Jedni obandażowane mają głowy, drudzy ręce, inni nogi. Bandaże krwią przesiąknięte a twarze bledsze od bandaży. Żaden raniony nie spogląda w górę, w okna, wszyscy odrętwieli, wygasłym, beznadziejnym wzrokiem wpatrzeni przed siebie, w dal. Wtedy jeszcze takich nie miałem myśli — później zdawało mi się zawsze, że duńscy żołnierze cierpieli więcej moralnie, niż fizycznie. Można to było wyczytać z ich pełnych bólu twarzy...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Idę, nie myśląc wcale o drodze, którą przebywałem. Dwadzieścia lat minęło od czasu, gdym stąpał raz ostatni po tej ulicy; nazwy jej nigdy nie wspominałem jednak: bez zastanowienia, bez szukania, niewidzialną ręką prowadzony, podążam tam, dokąd iść chciałem. Jestem na rodzinnej ziemi, na ojczystym gruncie, noga moja nie potknęła się na nim ani razu. Kur zapiał po raz trzeci swe poranne przywitanie. Stoję w małej, prowadzącej na cmentarz uliczce. W nizkich, żółtych, słomą krytych domach mieszkały stare kwiaciarki. I teraz na tej samej, co niegdyś, mieszkają ulicy i, jak przed dwudziestu laty, nad małemi drzwiami ze staroświeckiemi dzwonkami wiszą wieńce z bluszczu, mchu i nieśmiertelników. Przez otwarte okna jednego z domów wysuwa głowę stara kobiecinka, przynęcona widokiem rannego przechodnia. Kupuję wieniec, składam umiarkowaną zapłatę w twardą, pomarszczoną dłoń — i przeprowadzony błogosła-