Strona:Piotr Nansen - Spokój Boży.djvu/34

Ta strona została uwierzytelniona.

reszcie przyfrunęła odważna para i uniosła wspólnemi siłami ostatni kawałek. W tej samej chwili spostrzegłem młodą, w jasną suknię ubraną dziewczynę, stojącą na stopniach pagórka. Napewno przyglądała się zabawie. Spotkały się nasze spojrzenia. Wydaje się zmieszaną. Porusza się, jakby chciała uciec, później namyśla się, schodzi spokojnym krokiem ze schodów, zbliża się ku mnie. Podnoszę się, witam ją. Lekko skłania głowę i mówi ze spokojem udanym a może naturalnym: „Mam coś dla pana“ i podaje mi kartkę. Odwijam ją, czytam: — „Prawda, to do pana należy. Poznałam go, patrząc na niego przed chwilą“. To co mi oddała, było kartką, zgubioną przezemnie na okręcie, zapisaną szczerem wyznaniem. „Tak — to moja“ — odpowiedziałem — „ale zkąd pani wie, że to do mnie należy?“ — Uśmiecha się wesoło: — „Więc pan mię nie zna? nie — naturalnie nie, było głupie pytać się pana — pan mię zaledwie zauważył“. „Pani byłaś tą, co stała przy mym boku wtedy na okręcie?“ — „Tak, panie“ — odrzekła — „z tą tylko różnicą, że nie nagle przy panu stanęłam, bo pomimo, że na górach mieszkam, czarownicą ani czarodziejką nie jestem“. Wszak to ona, córka młynarza, dziewczyna z wzniesienia ołtarzowego! Podała mi rękę, pożegnała się: „Bądź pan zdrów i przebacz, że mu przeszkodziłam, ale myślałam...“ — spojrzała na mnie poważnie — „że panu zależy na posiadaniu tej kartki. Gdym ją znalazła, pana już nie było“.
Odeszła — a ja patrzałem, jak spokojnym, pew-