Strona:Piotr Nansen - Spokój Boży.djvu/44

Ta strona została uwierzytelniona.

różnymi — usiadłem niedaleko przystani towarowej. Wpatrywanie się w nią bawiło mię. Pokryte szlamem słupy; mrowie łażących między masztami raków — przypominały dawne, dawne czasy, kiedy przybycie parowca było uroczystością, bo jedynym ze światem łącznikiem. Święto zaczynało się o świcie. Wtedy również, jak dziś, godzina przybycia nie była określoną. Właściwie powinien był przybywać do portu o piątej — jeśli jednak gęsta mgła pokryła brzegi fiordu, czekanie trwać mogło i kilka godzin. Jak dziecko biegałem pięć lub sześć razy tam i napowrót, by zawiadomić rodziców o przybyciu statku.
Nareszcie sygnalizują, mgła się rozświetla — zbliża się gorąco oczekiwany parowiec — a z nim ciotki, podarki, mnóstwo wybornych przysmaków.
Podczas, kiedy tu siedzę i dawne odświeżam wspomnienia — mgła opada i cały przykrywa fiord. Szara ściana zasłania widok. Zdaleka rozlega się odgłos rogu. Żałośnie narzeka, z niepokojem uprzedza. Kapitan, widząc się tak blizkim celu, podwaja siły. Okręt zbliża się mrucząc, odróżnić powoli można żerdzie masztu. Mgła zniknęła a oczom naszym ukazał się oślepiający wspaniałością widok: w promieniach porannego słońca stoi parowiec o kilka łokci od brzegu. Na przodzie pokładu młodą widzę dziewczynę w długim, ciemnym płaszczu deszczowym. Czy mię oczy mylą? Nie troszcząc się o ludzi, pośpieszam na pomost. Teraz spostrzegła mię — wywija chustką — to ona!