Strona:Piotr Nansen - Spokój Boży.djvu/56

Ta strona została uwierzytelniona.
XVIII.

Tej nocy mieliśmy pierwszą jesienną burzę. Leżałem w łóżku i słuchałem. Z gór i lasów wieje wicher i wstrząsa drewnianym pawilonem, że aż fugi trzeszczą — i świszcząc, pędzi dalej z góry do miasta. Uderzenie za uderzeniem powtarza się ta sama, coraz dziksza, gwałtowniejsza muzyka. Lasy wzdychają i jęczą. Burza nie przebacza. Co sił do oporu nie ma, upaść musi. Huczy wokoło mnie wielki buntownik i pogromca. Nie znam bojaźni, śmieję się mu w oczy: nie przerazisz mię, nie pokonasz, zatopić chcesz we mnie swe pazury, ale ja jednak umknąć im potrafię.
I w szczęśliwem upojeniu błogosławię burzy. Ona jest zwiastunką jesieni, pięknej pory, kiedy cisza na górze spotęguje się i zapewni nam zupełną swobodę. Gdym opuszczał dziś wieczorem dom młynarza, Małgosia, odprowadzając mię do drzwi, rzekła: „Patrz pan, niebo ma wygląd prawdziwie jesienny. Wędrowne ptaki dążą ku południowi a wielkomieszczanie tęsknią za stolicą. Czy i pan zaczyna tęsknić“? „A gdybym wyjechał, brakowałbym pani“? Oczy jej, wpatrzone we mnie, zaszły mgłą i odpowiedziała: „Przypuszczam, że pożegnanie musi być bardzo bolesnem. Jeżeli pan wyjedzie, proszę to uczynić bez pożegnania“. „Odejdę dopiero wtedy, jeśli mnie pani pożegna“.
Podczas strasznej niepogody doszedłem do la-