mu zeznaniu, myślałem: synowi swemu nie mógłbym dać większego szczęścia, jak obdarzając go taką matką.
Stoimy, milcząc, przed długim, nizkim, brudnożółtym domem, na wązkiej, poprzecznej ulicy. Za każdem nizko osadzonem oknem, za doniczkami laku i geranium — stara siedzi kobieta, otulona w kolorową, ręcznej roboty chusteczkę.
W tym domu — opowiadam — mieszkają stare biedne kobiety, za nizko urodzone, by do zakładu dostać się mogły. Dom składa się z jednego długiego pokoju, przedzielonego perkalową, kolorową firanką, na dwadzieścia części. W każdej z tych przedziałek mieszka jedna kobieta. Przypominam sobie z lat dziecinnych, że jedna z nich zwała się Anną Maryą — i była jedyną osobą na świecie, po której coś odziedziczyłem.
Anna Marya była szwaczką, chorą na piersi; w jakim wieku — nie wiem, przypuszczam, że w podeszłym, jeśli tutaj znalazła przytułek. Zachowała bardzo długo wyraz dziecinnej twarzyczki. Gładką i delikatną, o dwóch serdecznych i zawsze uśmiechniętych piwnych oczach. Tak małej osóbki jeszcze nie widziałem.