Małgosia wyszła ze mną. Jaśniała najpiękniejsza noc zimowa. Stoimy na grzbiecie góry, od strony fiordu. Z prawej strony roztacza się biały las a taka panuje cisza, że słyszymy trzask łamiącej się w lesie gałązki. Przed nami w dolinie leży pokryty lodem fiord, i miasto, którego wszystkie okna migoczą świeczkami choinek.
„Pokój opanował ziemię“ — szepnęła Małgosia.
„Tak, i serca ludzkie“ — odpowiedziałem.
Obejrzeliśmy się. Prosto przed nami stoi młyn, ze swemi czarnemi wielkiemi skrzydłami. Zauważyłem, że Małgosia silnie drgnęła, zapytałem: „Czy boisz się młyna“?
„Nie, zimno mnie ogarnęło, bo za długo stoję“.
Mróz i śnieg odgrodziły nas od świata. Od wielu dni, żadna wiadomość do nas nie doszła, ale że zapasów jest dużo, przytem wakacye, miasto nie odczuwa nieprzyjemnych następstw oblężenia. Jeszcze więcej żyje samo dla siebie, i jak kura tuli pod swe skrzydła pisklęta, zapomina, że dąży do rozwoju, że pragnie być miastem handlowo‑bankowo‑eksportowem — i staje się znów dawnym, starym grodem.
Przyglądam się wesołej, dzwoniącej szlichtadzie, młodym paniom i panom, otulonym w futra;