Strona:Piotr Nansen - Spokój Boży.djvu/75

Ta strona została uwierzytelniona.

przysłuchuję się wesołym krzykom dzieci, zsuwających się z góry na dół, na drewnianych, małych saneczkach. Cały fiord, pełen ślizgających się ludzi a wieczorem za oknami rozbrzmiewają tony muzyki; wszystko to przypomina mi srogą zimę z przed wielu, wielu lat, kiedy wygrzebywać się musiano ze śniegu. Po odbytej pracy, całe miasto wyległo na fiord i urządziło zapusty, trwające kilka tygodni.
Wspomnienie tej zimy, wyryło się fantastycznemi obrazami w mej pamięci.
Przez bramę, świerkami przybraną, wchodziło się w ulicę, biegnącą między ścianami, zrobionemi ze śniegu. Nagle, dochodzimy do dużego, wolnego placu, otoczonego ze wszech stron namiotami a oświetlonego pochodniami, różnokolorowemi lampami.
W tych namiotach jedzą, piją, śpiewają i tańczą. Z placu rozchodzi się wiele ulic, utorowano je pomiędzy górami ze śniegu. Przechodzi się około czarodziejsko bengalskiemi ogniami oświetlonych jaskiń.
Koło postaci ze śniegu o gorejących oczach, koło małych bud, gdzie stare kobiety zajmują się smarzeniem węgorzy i pieczeniem pączków. Koło wąwozu, wielkiego stosu palącego się drzewa, dochodzi się do gaju z choinek, gdzie zebrał się tłum wokoło kręcącej się karuzeli. Miasto jeszcze dalej się rozpościera w śniegu. Nasza gromadka dzieci nigdy nie dotarła do końca, bo straszne krążyły po-