Strona:Piotr Nansen - Spokój Boży.djvu/89

Ta strona została uwierzytelniona.

ce wyrwało mię ze snu. Nie opierałem się chęci korzystania z pogody i pogwizdując, stanąłem przed zamkniętym jeszcze domem. Roleta się podnosi, Małgosia ukazuje się w nocnym stroju. Obfite, ciemno­‑bląd włosy, spadają na ramiona, błyszczą, jak złote w promieniach słońca. Małgosia kłania mi się, tak radośnie, że aż cała atmosfera przepełnia się szczęściem. A gdy pomyślę, że niedługo w mych spoczywać będzie ramionach i do mnie należeć, ta jaśniejąca młodością, o cudnych kształtach dziewczyna — ze zbytku szczęścia miesza mi się w głowie.
Idziemy do lasu, upajamy się silnym nektarem, wydobywanym przez słońce z tysiąca kwiatowych kielichów. Krew rumieni Małgosi policzki i pulsuje mocno w dłoni, którą w swem trzymam ręku. Upojenie wiosny i nas ogarnia, ożywcze znużenie i w nasze wnika żyły. Małgosia tuli się do mnie, zmęczoną główkę na me kładzie ramię, wsparta o mnie cicho mówi:
„Czy i ty ten słyszysz śpiew“?
„O jakim mówisz śpiewie?“
„Głosy, co tęsknią i wołają, co pociągają i nęcą. Igrają między sobą, narzekają zdala, płaczą z bliska, pytają, odpowiadają a nareszcie łączą się w jedną, pełną wielkości i radości harmonię... To weselny śpiew natury, rozbrzmiewający wokoło. Czy słyszysz, czy odczuwasz?“
„Słyszę wzywającą ku uroczystości naturę. Na-