Strona:Piotr Nansen - Spokój Boży.djvu/93

Ta strona została uwierzytelniona.

chem a gdy je zamykała, uśmiech błąkał się jeszcze wokoło jej ust. Poznała mnie i uśmiechnęła się. Wielki Boże! żyje!
Usłyszałem za sobą jęki a drżąca ręka dotknęła się mego ramienia, To był stary.
„Żyje“ — powiedziałem — „Ale musimy ją zanieść do domu“.
Obejrzałem się. Niedaleko stała gromadka robotników, wpatrująca się w nas, dobremi, pełnemi współczucia i miłości oczyma. Zbliżyli się cicho. Jeden z nich powiedział:
„Posłaliśmy, już po lekarza“.
Zanieśliśmy ją do domu a lekarz przyszedł.
Dzisiaj wieczorem nic się nie zmieniło. Leży bez zmysłów. Uderzenie trafiło w prawą skroń. Widzimy tylko nieznaczne opuchnięcie i szramkę. Ale lekarz obawia się nadwerężenia, lub zapalenia mózgu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Sprawdzają się moje przeczucia co do przyczyny nieszczęścia. Ojciec Małgosi chciał przed zwaleniem poruszyć stary młyn. W czasie swych tajemniczych wycieczek przekonał się, że maszynerya jest w porządku. Dziś rano, poszedł do wiatraka, był w nim zapewne przed Małgosią. Nie spostrzegła jego tam bytności a wicher zagłuszał młynarza — nieszczęście się stało.
Taki wyciągnąłem wniosek z kilku słów przez niego wyrzeczonych. Siedzi w cichej, zatopionej boleści. Żal patrzeć na niego. Widok jego więk-