mowanym od wzruszenia patrzeliśmy wszyscy na cuda, które z otchłani ducha, jeszcze dyszące ciepłem najskrytszego życia, zuchwałą dłonią Przybyszewski na świat wyrzucał. Śnił mi się więc niby dumny i skrwawiony duch, pociągający mocą i bólem, tajemniczą, niejasną świadomością swych przeznaczeń, urokiem pogardy dla wszystkiego, co ma twarz poziomą, śnił mi się wielki samotnik z wiecznie łaknącem pragnieniem wciąż nowego życia, nowych światów, nowego dreszczu i rozkoszy.
Ale w kraju Przybyszewski zjawił się podobny nie do słońca, lecz raczej do komety, długi bowiem za światłem ciągnął się warkocz. Kto chciał, zapisywał się do bractwa, tykał się z »kochanym Stachem«, pieścił jego dzieci, i spoglądał na bliźnich z miną człowieka, który otwartem oknem co rano spoziera na absolut. W gwarze, który zewsząd otaczał i wchłaniał w siebie Przybyszewskiego, były i szczere niedorostki, ledwo od ławy szkolnej oderwane, i zdeprawowane popychadła dziennikarskie, i komiczne krakowskie geniusze bez teki, cały świat nędzy materyalnej i duchowej, tem brzydszej, że zasłoniętej łachmanami i blichtrem istotnej sztuki lub istotnego wyrafinowanego zepsucia Wymarzony szatan, duch-samotnik z uśmiechniętą twarzą dzielił, czas, serce i myśl z tłumem tych wiernych. Wyróżniał się zawsze, lecz był tylko jednym z nich, większym wprawdzie i potężniejszym, lecz zawsze jednym z tłumu. I dotąd stoi przedemną ta zagadka: ten wielki poeta i ci mali ludzie, to dziwne współżycie gwarne, hałaśliwe i tak serdeczne. Kto się zniżał i kto się podnosił?
Strona:Pisarze polscy.djvu/079
Ta strona została uwierzytelniona.