Strona:Pisarze polscy.djvu/093

Ta strona została uwierzytelniona.

Słowa rwałyby mu się na ustach, mieszały ze śmiechem radosnym, spazmatycznym, do płaczu już prawie podobnym, — i znów tylko w pocałunkach wylewałaby się przedemną ta umęczona, wyschła — a tak rosy spragniona dusza. Ja zaś głaskałabym zlekka jego włos kruczy i powtarzałabym cicho: dość już, no dość już, dość... I czułabym, jak dłonie jego chwytają gorąco, kurczowo me ręce, jak przygarniają mnie ku sobie, a usta niewprawnie szepcą mi coraz bliżej, coraz bliżej jakieś nieprzytomne, słodkie zaklęcia, prośby, błagania rzewne, jak modlitwy... i czułabym jak serce we mnie mdleje, roztapia się w niewymownej błogości, w jakiejś chęci ofiary i poddania, jak w skroniach mi dzwoni, a wargi poruszają się bezwdzięcznie prawie: drogi, nie trzeba, tak nie trzeba, nie...
I tak zeszedłby nas świt ranny i bladą, wciąż jaśniejszą szarością powlekłby mrok nocy. W brzasku niepewnym widziałabym znów tę twarz ogorzałą, czarnowłosą, lecz rozpogodzoną jakąś, uśmiechniętą — i w oczach zamiast spojrzeń szorstkich jak zgrzyty, płonąłby wzrok miękki i ciepły, tak pełen zachwytu, wdzięczności i uwielbienia. I wtedy zapomniałabym zapóźnych i zbytecznych łez dziewczęcych i wybuchnęłabym wielkim głośnym śmiechem radości, upojenia i życia. Chłód świtania przecierałby nam oczy, twarze odświeżał i na dzień nowy budził. Rzeźkość igrałaby nam w ciałach; chciałoby się nam jeść, pić, biegać, śpiewać, weselić się, szaleć. Rzucilibyśmy się do szafy na wyścigi, zali kawałka bułki lub mięsa w niej nie znajdziemy; pobiegli do komina, aby ogień rozpalić