Strona:Pisarze polscy.djvu/111

Ta strona została uwierzytelniona.

falom życia, powtarzając niby zuchwale »Vogue la galère«. Albo też chwyta obrazy, które zewsząd świat rzuca mu pod nogi, i stwarza sobie wizye, w których to błyszczy słońce południa i gra pieściwy szmer fal, to księżycowa poświata zmarłe, groźne światy opromienia. Ale nigdy nie roztapia się ta dusza w pięknie, które sama stworzyła: jej zmysły są tak potężne, wzrok orli, słuch bystry, że wizya uzewnętrznia się, twardnieje, skrysztala, nabiera blasku, dźwięku, woni — zaczyna żyć życiem własnem, obojętnem temu, które go stworzyło. I dusza pyta się znów samej siebie: dlaczego po mnie nie ślizga się tak słońce, jak po namaszczonym karku Dyskobola, dlaczego mej piersi nie rozpiera ta sama duma i pewność zwycięstwa? dlaczego dla mnie szumi życie, jak pochmurna toń północna, z której dmąc w róg, potworne zrywa się widziadło?… Pyta — i nie znajduje odpowiedzi. I tylko melancholia przybliża się krok jeszcze, i skoro zmęczy się rozpaczą, lub daremnie przygląda się kuli, staje się podobną do rezygnacyi i zliczywszy swe dostatki: pościel pod głowę i kęs chleba, nie wie, żali czego więcej jeszcze w życiu jej potrzeba.
Idą dni, miesiące i lata — marzenie o szczęściu zatarło się, cierniowa korona bólu rozsypała się, i w kolcach ukrytych już w harmonijny dźwięk rymu stępiły się przeszywające ostrza — ale melancholia nie odchodzi nigdy. Im mniej pragnienia w niej, im mniej wybuchu i bezsilnego porywu, tym trwożniejszą się staje, tym większy lęk ją zdejmuje, jakiś dreszcz chłodny po niej przebiega.