Strona:Pisarze polscy.djvu/112

Ta strona została uwierzytelniona.

Zda się, że oto dusza całą swą mocą kogoś wołała, kogoś drogiego, długo, rozpaczliwie, nadaremnie — i zmęczona krzykiem zamilkła, i dopiero wtedy przerażona spostrzegła, że otacza ją cisza, ohydna cisza wiekuiście nieruchoma i ciemność nocy. I wtedy zmysły podrażnione, uczucia napięte, na każdy szelest czułe, nabierają jakby daru podwójnego widzenia, mogą przenikać do samej głębi istot i rzeczy; po za światem, pod duszą otwiera się przed nimi nieznana, przepaścista kraina, pełna tajemnic i przerażenia, która pociąga i nęci jak otchłań. Ta dusza tak długo rwała się w próżnem wołaniu, nasłuchując odpowiedzi, że zda się jej, iż w ciszy łowi dziwne niezrodzone jeszcze szmery, coś, co w niej samej, głębiej niż ona, huczy wezbraną, tajemniczą, przepotężną falą. I strwożony przed tą mocą nieznaną, która szumi w nim, a naokół piętrzy się w skałach niebotycznych, skrysztala w błękicie i toni jeziora, — »Milcz, milcz, zabiłabyś słów swoim szumem« woła poeta do niej w trwodze śmiertelnej. Bo jak wszyscy, którzy głośno przyzywali zgonu, lęka się śmierci. I okrzyk trwogi płoszy chwilę czaru; groźny szum milknie i wrota niepoznawalnego zamykają się zwolna. Niepewność umysłu staje się męczarnią czucia. Zostaje tylko wspomnienie nieprzejrzanej tajemnicy, która ponurą zadumą każdą chwilę powlec może, świadomość mętna, że tak jak pod cienką skorupą ziemi rozciąga się potok lawy wrący, nieskończony — tak też pod warstewką zjawisk i życia, leży otchłań nieruchoma samej istoty bytu, kolebka światów niezrodzonych jeszcze,