być wielkim, nie lęka się swej fantazyi. Tarpejska skała śmieszności, postrach tylu innych na drodze do wzniosłego — nie trwożyła Wyspiańskiego nigdy. To samo głębokie zapatrzenie w siebie, które w dawniejszych utworach Wyspiańskiego wygląda nieraz jak nieudolność formy lub niczem nieusprawiedliwiony upór, chroni go od trwogi własnej i zuchwale przez najzdradliwsze przełęcze przewiedzie. Scena poprostu gnie się w jego ręku, i gdy zechce wprowadzi na nią Sen w postaci nagiego utrefionego młodzieńca, Zmorę w postaci ćmy puszystej; Brutus będzie kroczył po Rzymie dziewiętnastego wieku, a w chwili modlitw przez kopułę bazyliki św. Piotra wedrze się rój litewskich rusałek i jeźdźcy z Mendogiem na czele. To znów zwinie się scena i skręci nakształt wąskiej drogi podziemnej, którą, wciąż hucząc, rwie się naprzód ku tragicznemu końcowi dramat dziejowy, I zetrą się ze sobą dwie idee tak ostro, jak się przecinają dwie linie: Lelewel i Czartoryski, przyszłość i przeszłość, marzenie i rzeczywistość uderzą o siebie i pójdą rozbieżnemi drogi. To znów scena się rozszerzy, rozpłaszczy, kontury osób się zatrą, jak w latarni czarnoksięzkiej, której szerokie ognisko źle nastawiono, wyrazy się zmącą i osnują szmerami, mgła wilgotna zimowego ranka przygłuszy serca bicie, powstanie niby pieśń, niby płacz, może tylko przeczucie, groza — »Warszawianka«. Aż wreszcie pomiesza widma i ludzi, splącze dwa światy w jednę nierozerwaną całość, żywych okamieni słuchaniem i wskrzesi muzyką upioru, wszystko otoczy atmosferą czaru i tak
Strona:Pisarze polscy.djvu/169
Ta strona została uwierzytelniona.