Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (1883) t. 5.pdf/94

Ta strona została uwierzytelniona.

— Chodźże zmoro!
Kobiéty posnęły również w kącie, nikt więc nie pożegnał Marysi. Poprostu: matka jéj została na cmentarzu w Łupiskórach a ona jechała do Leszczyniec.
Wyszli, siedli, Marguła krzyknął na konie: „wiśta” i pojechali. Sanie sunęły z początku dosyć ciężko po miasteczkowém błocie, ale potém zaraz wydobyli się na pola białe i rozległe. Jechać było lekko, śnieg nie szumiał prawie pod płozami: czasem tylko koń parsknął; czasem zdaleka, zdaleka doszło szczekanie psów.
Jechali, jechali. Wojtek poganiał konie i śpiéwał pod nosem: „Pamiętos psia jucho, coś mi obiecował.” Ale wkrótce umilkł i zaczął „żydy” wozić. Kiwnął się w prawo, w lewo. Śniło mu się, że go w Leszczyńcach tłuką po karku, za to, że zgubił kobiałkę z listami, więc, od czasu do czasu budził się przez pół i powtarzał: „wciornaści!” Marysia nie spała, bo jéj było zimno. Szeroko otwartemi oczyma patrzyła na białe pola, które jéj co chwila zasłaniały ciemne plecy Marguły. Myślała téż przytem, że „matula pomerli” a tak myśląc, wyobrażała sobie doskonale bladą i chudą twarz matuli o wytrzeszczonych oczach — i odczuwała półświadomie, że ta twarz była kochana bardzo, że jéj niéma i nie będzie w Leszczyńcach już nigdy. Przecież widziała na własne oczy, jak ją zasypali w Łupiskórach. Przypomniawszy to sobie, byłaby się rozpłakała z żalu, ale że zziębły jéj nogi i kolana, więc rozpłakała się z zimna.
Mrozu wprawdzie nie było, ale powietrze stało się przenikliwe, jak zwykle w odwilży. Wojtek bo miał przynajmniéj w żołądku spory zapas poczerpniętego w łupi-