Francuzów bał się jak ognia, a przytem i jemu było żal. Co jemu Francuzi zrobili? po co on tam pójdzie i dlaczego — na tę straszną obczyznę, gdzie niema jednej duszy życzliwej? Jak się w Pognębinie siedzi, to zdaje się, ot, ni tak ni owak, jak zwyczajnie w Pognębinie; a jak każą iść, dopiero się widzi, że wszelako tu lepiej, niż gdzieindziej. Ale już nic nie pomoże — taka dola, trzeba iść. Bartek uściskał babę, potem dziesięcioletniego Franka, potem splunął, przeżegnał się i wyszedł z chałupy, a Magda za nim. Nie żegnali się zbyt czule. Ona i chłopak szlochali, on powtarzał: «No, cicho, no!« — i tak znaleźli się na drodze. Tu dopiero ujrzeli, że w całym Pognębinie działo się to samo, co u nich. Cała wieś wyległa: droga zapchana powołanymi. Idą oni do stacyi kolejowej, a baby, dzieci, starcy i psy odprowadzają ich. Powołanym ciężko na sercu; kilku tylko młodszym fajki wiszą z gęby; kilku już pijanych na początek: kilku śpiewa ochrypłymi głosami:
»Skrzyneckiego ręce i złote pierścieńce,
Już nie będą wymachiwać siablą na wojence«.
Jeden też i drugi Niemiec z pognębińskich kolonistów śpiewa ze strachu Wacht am Rhein. Cały ów tłum pstry i różnobarwny, wśród któ-