Oj ty kapcanie!... Oj najmilejszy!... Wrócił! wrócił!...
Chwilami odrywała ręce od jego szyi i patrzała na niego i znów je zarzucała.
— Wrócił! Chwała bądź Bogu... Mój ty Bartczysko kochane!... Cóżeś?... Chodź do chałupy... Franek w szkole! Niemczysko trochę dzieciom dopieka. Chłopak zdrów. Ino ślepie na wierzchu ma jak ty. Oj czas ci wracać! Bo ani rady. Bieda, mówię: bieda!... Chałupsko się psuje. Do stodoły bez dach leci. Cóżeś? Oj Bartku! Bartku! Że też ja jeszcze ciało twoje oglądam! Co ja tu miałam kłopotów z sianem!... Czermieniccy mi pomagali, ale bogać! I cóżeś ty? zdrów? Oj raduję ja ci się, raduję! Bóg cię strzegł. Chodź do chałupy. O dla Boga, coś niby Bartek, niby nie Bartek! A tobie co? Rety?
Magda w tej dopiero chwili spostrzegła długą szramę, ciągnącą się przez twarz Bartka, przez lewą skroń, policzek, aż do brody.
— At nic... Kiryser mnie ta pomacał, ale i ja jego też. W szpitalu byłem.
— O Jezu!
— Ej, mucha.
— A chudyś, jak ta śmierć.
— Ruhig! — odrzekł Bartek.
Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (ed. Tyg. Illustr.) vol. 13.djvu/075
Ta strona została uwierzytelniona.