jakkolwiek odległe stamtąd o kilka kilometrów, wydaje się z powodu pochyłości bardzo blizkiem. Stanąwszy na małym tarasie przy kościołku, obejmowałem oczyma widnokrąg od Alp nadmorskich Riviery »di Ponente« aż do Portofino w drugą stronę. Nie było żadnego wiatru; cienkie gałęzie i liście oliwek zwieszały się nieruchomo. Wszędy wieczorny spokój. Tylko w kościołku dzwoniono na »nieszpór« i przez otwarte drzwi dochodziły głosy dzieci, śpiewające Ave Maria. Głosy te i dźwięk dzwonu rozbrzmiewały zarazem słodko i silnie i zdawały się lecieć z tej góry ku miasteczku i morzu, jak na skrzydłach. Ale po niejakim czasie, dzieci, skończywszy śpiewać, zaroiły się hałaśliwie przez chwilę na tarasie i znikły. Słońce zniżało się coraz bardziej, a wreszcie zanurzyło się w płomienistej wodzie. I z chwilą, gdy zaszło zupełnie, poczęły się odbywać jakby czary. Na niebie i morzu potworzyły się złote, różane i złoto-zielone smugi, taśmy, frendzle, jakby drogi i jakieś gościńce, którymi wędrowały fantastyczne okręty z ognia ku gmachom z tęczy, opalów, szmaragdów i chryzolitu. Fiolety, róże, purpura, złoto, wszystkie możliwe barwy, wszystkie blaski bengalskich ogni, drogich kamieni i pawich piór grały na
Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (ed. Tyg. Illustr.) vol. 13.djvu/163
Ta strona została uwierzytelniona.