mal rozkochaną, poczem podniósł zwolna do ust jej rękę i rzekł:
— Ach! Przy mnie pani naprawdę jest jeszcze dzieckiem: ja mam czterdzieści ośm — i oto mój obraz!...
To rzekłszy, ukazał ręką na zachodzące słońce.
Ona zaś zaczęła patrzeć na ów blask, który odbijał się w jej rozpromienionych oczach, i mówić z cicha, jakby do siebie:
— Wielkie, cudne, kochane słońce!...
Poczem nastało milczenie. Na twarze obojga padało spokojne, czerwone światło. Słońce istotnie zachodziło wielkie i cudne. Niżej pod niem, lekkie, porozwiewane chmurki przybierały kształty lilii palmowych i świeciły złotem. Morze przy brzegu pogrążone było w cieniu — dalej natomiast, na pełni, leżał blask niezmierny. W dole nieruchome cyprysy odrzynały się wyraźnie na liliowem tle powietrza.
Goście, zaproszeni przez panią Elzenową, zebrali się w Hôtel de Paris o godzinie siódmej wie-