Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (ed. Tyg. Illustr.) vol. 47.djvu/148

Ta strona została uwierzytelniona.

w jakiejś ogromnej, mimowiednej słodyczy — takie chwile, powtarzam, są również realne, a przecież bardzo piękne i poetyczne. Poezya okupuje tu prozę. W chwili, gdy to piszę, siedzę na wsi, a że jest lato, chłopaki z wołmi i końmi co noc wychodzą na pastwiska. Wyszedłszy nocą za młyny, ze wszystkich kątów, z ogrodów, zarośli i potrawów można słyszeć głosy śpiewające. Chłopak, siedzący na źrebaku, zamyka nagle oczy, przewraca w tył głowę i wrzeszczy z całej siły: »Oj ta dana! oj dana!« jakby się co w nim rwało, jakby chciał zadość uczynić jakiejś nieprzepartej potrzebie pieśni. W ciszy, przy księżycu, wobec tajemniczych oddaleń przysłonionych ciemnością, sprawia to dziwne i poetyczne wrażenie. Zdaje mi się nieraz, że jestem u żywego źródła poezyi. Do wtóru chłopakom psy szczekają w oddaleniu, a czasem na bagnach bąk wkłada dziób w wodę i puszcza ogromny głos po rosie. Przy ogniskach grają także często na ligawkach, co jest zresztą zakazane, ale pastuchy wolą zdrowie narażać, niż nie grać. Widzimy z tego, że zwyczajna wioska podlaska ma swoje cienie, ale ma i światła. Pełność obrazu wymaga, by się w nim i jedne i drugie znajdowały. A oprócz tego na tem polega zdrowie realnego kierunku i jego trwałość, gdy bowiem ktoś maluje tylko prawdę szpetną, zaniedbane piękno upomni się prędzej czy później o swe prawa, zbuntuje się, zwycięży i zagarnie