a że było ślizko — łatwo więc wystawić sobie, że takie asyryjskie szaty, przydeptujące się za każdym krokiem, nie przyczyniły się wcale do silniejszego trzymania się na nogach. Ale powoli gmach ratuszowy począł opróżniać się coraz bardziej; coraz mniejsza liczba nieszczęśliwych poszukiwała swoich ubrań, aż wreszcie ucichło wszystko, światła pogasły, ciemność otuliła gmach cały, i na pobojowisku pozostało kilka tylko podobno mundurów z wojska, kaloszy i jakich kilka futerek, których właściciele się nie znaleźli.
Właściwie mówiąc, czy właściciele się nie znaleźli, czy właściciele ich — to jest tych rzeczy nie znaleźli, to kwestya, ale już mniejsza o to. Po każdym balu pozostają takie niewytłómaczone pozostałości. Zresztą od czasu jak w jednem znakomitem mieście naszego kraju, mianowicie w Łukowie (proszę się nie śmiać), po walnym balu, danym przez... nie pamiętam kogo, na korzyść nie pamiętam czyją, lokaj zamiatający na drugi dzień salę balową, znalazł zgubiony — frak, wyraźnie: frak! — od tej, powiadam pamiętnej chwili, nie warto się dziwić nikomu. Zgubić krawat — no! takie rzeczy zdarzają się, równie jak np. zdarzyło się jednemu z młodzieży z pod Zakroczymia, że na balu w Warszawie zjadł fiksatuar leżący u pani domu na gotowalni, sądząc, że zjada czekoladę.
Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (ed. Tyg. Illustr.) vol. 58.djvu/055
Ta strona została uwierzytelniona.