ców wstaje, mówi długo, płynnie, i stara się namówić komitet, żeby dawał uczty co dwa tygodnie, ale blamanżów nie odbierał, albowiem, jakkolwiek same przez się nie dość może pożywne, przy posilniejszej jednak strawie służą i pomagają do strawności. Prezydujący: I cóż, Demosie!? Demos: Brawo, braaawo, brawo! Opozycya: Krzycz! krzycz! Demos: A! a! a! o! braaawo! Komitet: Demosie! służyłem ci jak umiałem, nie pobierając za to pensyi, ale ponieważ na blamanże nie mam, podaję się do dymisyi. Opozycya: Krzycz! Demos: Braaaawo! (Komitet wychodzi. Krzyki, wrzawa, zamieszanie, słychać dzwonek prezesa, ścisk, powinszowania. Powoli cichnie jednak coraz bardziej. Demos spogląda wokół siebie, poczyna się dziwić, stopniowo wpada w osłupienie i spogląda na drzwi, któremi wyszedł komitet). Demos: Hę! Co to? Co? Gdzie on poszedł? Co ja teraz będę robił? Aa! a! (poczyna płakać). Opozycya: Idź poproś go, żeby został, póki nie znajdziesz sobie kogo innego. Ja ci będę służyć. Ho! ho! ale nim mnie wybierzesz, idź poproś go.
Opozycya sama.
Opozycya: Ha! ha! ha! Zgrupowałam się! Ależ z tego Demosa można wszystko zrobić, jak