przeszłym felietonie. Mój Boże: w duszy grały mi już fujarki wieśniacze, ptactwo śpiewało w zagajnikach, słyszałem szelest strumieni, powstałych ze stopniałego śniegu, widziałem zielone pąki na drzewach; gotówem przysiądź, że kreśląc tamte hymny, słyszałem już kukułkę w dąbrowie; a tymczasem, w chwili, gdy piszę te wyrazy, śnieg niesie swoje płatki, zacina wiatr, i mimowoli przypomina się gawędka, poczynająca się od słów:
«Cóż, Michale, tam na dworze?
«Źle — że człowiek wyjść nie może».
Istotnie źle jest, a będzie jeszcze gorzej, bo oto i wielki tydzień. Jeżeli jesteś żonaty, o czytelniku! to wiesz, co to znaczy. Żona zapowiada ci, że nie myśli wprawdzie piec święconego, ale ot... byle tam coś mieć dla gości — i od tej chwili poczyna się w domu jarmark. Zamiast zwykłych rozmów, słyszysz tylko narzekania, że jaja podrożały, że rzeźnicy zdzierają, że trzeba kupić to rodzynków, to fig, to orzechów. Coraz to ciężej wzdychasz i coraz częściej sięgasz ręką do kieszeni. Coraz to częściej słyszysz przytem takie zdania, jak np.: «Ja także jestem oszczędna, i z pewnością nie wydam więcej niż potrzeba, ale przyznam się...» Tu następuje lekkie ruszenie ramionami i pewien grymasik, który rozumiesz tak dobrze, jak i ja. —