naszemi oczyma dramatu. Za późno, ale nieuchronnie przychodzi rozpamiętywanie. Lepiej było wyrzec się kilku tysięcy rubli, a nie siedzieć tutaj w smutnej ciupie i przez kratę na świat boży i na rozwijającą się wiosnę spoglądać. A któż im winien? Sami winni! Oto i drugie koło!
Grzeszyliśmy i grzeszymy zawsze przesadą w kadzidle dla ogółu, w pieprzu dla jednostek. O tym pieprzu pogadamy, Bóg da, przy pierwszej zdarzonej sposobności, ale na kadzidle złapaliśmy się najfatalniej. Raz w tydzień przynajmniej, któreś z pism doniesie nam ze łzami w oczach, że Warszawa to gród najpełniejszy wszelakich cnót ewangelicznych. Co rusz, to któryś z kuryerów oznajmia wzruszonym, przerywanym głosem, że największą rozkosz dla Warszawian stanowi spełnianie wszelkich dobrych uczynków, tak co do ciała, jak i co do duszy, o jakich tylko katechizm księdza Putjatyckiego wspomina — że byle sposobność się zdarzy wesprzeć jakąś dobroczynną instytucyę, to wszyscy natychmiast z gotowym dla niej śpieszymy groszem. I tak kołysaliśmy się w błogiem przeświadczeniu o naszem miłosierdziu i o naszej gotowości do ofiar. Cóż stąd wynika? Oto, że gdy przychodzi dać dowód istnienia tych chrześcijańskich cnót, każdy z nas, licząc na ogół, o którym tyle czytał i słyszał, powiada
Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (ed. Tyg. Illustr.) vol. 58.djvu/182
Ta strona została uwierzytelniona.