Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (ed. Tyg. Illustr.) vol. 58.djvu/193

Ta strona została uwierzytelniona.

już po gazonach, rosną z dnia na dzień pączki kasztanów; ale ni liści na drzewach, ni kwiatów na trawnikach jeszcze niema. Obrzydliwe posągi stoją w całej nagości swej brzydoty, liściem kasztana jeszcze nie pokryte. Na trawnikach połyskują rydle robotników: sadzą kwiaty i zmieniają trawnik w kobierzec. Niezadługo liście rozwiną się, kwiaty zakwitną, i starzec będzie gotów, strojny, wonny i wyświeżony, jak stary kawaler. Ale na cóż się to wszystko zdało? Przyjdzie jedna fantowa loterya, a podepcą trawniki, pozrywają kwiaty, poobłamują liście drzew, zatrują drzewa wyziewami prochu, dymem, kurzem i będzie po wszystkiem. Zostaną tylko szpetne budy. To u nas w corocznym zwyczaju.
Tymczasem jednak ogród zaludnia się już powoli. Sentymentalne bony, tem mniej zajęte dziećmi, które im powierzono, — im więcej przystojnymi młodzieńcami z Uniwersytetu, — starzy emeryci, spierający się na zabój o Mac-Mahona i Gambettę, a wydziwiający nad ślepotą, z jaką dąży do zguby Bismarck, — młodzi Don Juani, szukający przygód i awantur miłosnych, bronzowe szeregi pensyonarek po bocznych ulicach, — wszystko to staje razem do apelu, obejmuje dawne stanowiska, dawne ławy, dawne aleje, i zwykłe życie zaczyna się toczyć po staremu. Wszystko tak jak było: ci sami ludzie, co