zapłacze, rozsypie niby szklane paciorki po rosie; za nim drugi, trzeci, dziesiąty, i oto śpiewa cały taki chór, o jakim poeta mówi:
«Że kiedy w nocy zacznie pieśń skrzydlatą,
Myślisz, że w niebo ulatujesz z chatą».
Nie wiem, co myślisz, ale wiem, że lżej staje ci się na sercu i duszy. Czujesz się jakoś młodszym i lepszym. Jeżeli wypadkiem należysz do esprits forts, to w takich chwilach, jakieś mgliste, wpół zapomniane, ale słodkie słowa pacierza plączą ci się po sercu i głowie. Na myśl przychodzą ci lata dziecinne; dziecięca prostota i dom rodzinny — i cała miniona już a umiłowana na dnie duszy przeszłość staje ci jakby żywa przed oczyma. Jeszcze o jeden ton wyżej nastrój serce, jeszcze jedno więcej wspomnienie, jedna łza, — a jak za dawnych lat, wyciągniesz niby dziecko ufne ramiona i poczniesz: «Ojcze nasz....»
Ale oto nagle wśród ciszy nocnej, gdzieś na poblizkiej wieży, poczyna bić zegar. Bije wolno: raz, dwa... Słuchasz: uderzenia dochodzą cię wyraźnie i dźwięczą długo w czystej atmosferze. Godzina późna i bardzo późna. Czas rozstać się z marzeniami, czas wracać do miasta.
Ha! wróćmy. Ty, czytelniku, musisz i ja muszę.
Otóż i miasto. Latarnie palą się mdło; księżyc posrebrza dachy; domy kładą długie cienie.