a razem z niemi energię, werwę i nakoniec ochotę. Widocznie nadszedł już czas otworzenia Teatru Letniego. Ma on wprawdzie swoje niedogodności. Wiatr wykręca po nim, jak mu się podoba; fluksye, bóle zębów, reumatyzmy, strzykania w uszach, są najpospolitszemi wrażeniami, jakie się z niego wynosi; ale pominąwszy owe ciemne strony, płynące może ze zbyt ażurowego rodzaju architektury, jest w nim przynajmniej znośnie. Zdaje się, że przeniesienie się do niego nie sprawia wiele ambarasu. Pewnego dnia zjawia się na ulicy Niecałej kilka fur wiozących papierowe drzewa, wody, skały, strumienie i inne części krajobrazów; papierowe ściany kilku, bez zbytniego zresztą przepychu urządzonych pokojów — i oto sprawa załatwiona. Na drugi dzień kochankowie i kochanki, margrabiowie, książęta, czarne i białe charaktery, deklamują już wśród ścian drewnianych, a kochają się, żenią i umierają wobec publiczności, trzymającej kapelusze nie w ręku, ale na głowie. Trzymanie bowiem kapeluszów na głowie jest rzadkim u nas przywilejem Teatru Letniego. Mówimy: rzadkim przywilejem, nigdzie bowiem w Europie odkrywanie głów we wszystkich miejscach publicznych nie jest tak rozpowszechnione, jak u nas. Utrzymują, że może się dzieje to klimatem, ależ klimat u nas bardziej niż gdzieindziej każe zakrywać głowy. Nie wymagamy, aby siedziano w kape-
Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (ed. Tyg. Illustr.) vol. 58.djvu/215
Ta strona została uwierzytelniona.